Tak się złożyło, że mam ostatnio trochę więcej czasu, więc postanowiłem poświęcić go na odgruzowanie domu. Wśród rzeczy, których muszę się pozbyć, jest kilkaset płyt CD/DVD i kilkadziesiąt dyskietek. Niektóre z nich ciężko będzie pożegnać, oj ciężko!
Moje linuksiarstwo zaczęło się od oszusta, który sprzedał mi komputer (Pentium 133 MHz) z walniętą pamięcią 16 MB. Drogi Oszuście, dziękuję! Niech ptaszki śpiewają tam, gdzie się pojawisz! Dokonałeś rzeczy ważnej: zmusiłeś mnie tą walniętą pamięcią do szukania innych rozwiązań niż Windows 95, który za nic w świecie nie chciał się uruchomić. A że w domu walały mi się płytki z Linuksem, dołączone do Magazynu Internet, spróbowałem go zainstalować.
Slackware 7 odstraszał, ale
Red Hat 6 zrobił na mnie wrażenie.
Potem, pracując na tzw. Zachodzie, kupiłem sobie za ciężko zarobioną walutę
pudełkową wersję SuSE 7.0 – kilka grubych podręczników i sześć płytek zniknęło w trakcie wielu przeprowadzek, zostały mi tylko 2 dyskietki.
Gdybym miał szybko odpowiedzieć, którą dystrybucję instalowałem najczęściej, odpowiedź byłaby dość trudna – przez pewien czas zmieniałem dystrybucje jak rękawiczki (co tydzień oranie dysku i instalacja czegoś nowego), a potem i tak wracałem do Slackware albo
Auroksa. Ten pierwszy wymagał na początku sporo rzeźbienia (pamiętam kilkudniowe zmagania z jakimiś sterownikami do karty bezprzewodowej), po jakimś czasie potrafiłem już go zainstalować z zawiązanymi oczami.
W nowej pracy nagle dostałem możliwość administrowania całą masą komputerów, więc coraz częściej wybierałem Ubuntu. To było jeszcze w czasach, gdy stojąca za nim firma Canonical hojnie wysyłała zainteresowanym płytki CD z systemem (no i naklejki!).
Na koniec dwie ciekawostki: firma Corel przez krótki czas chciała mieć swoją własną wersję Linuksa – o ile dobrze pamiętam, w zestawie był ich pakiet biurowy WordPerfect, uruchamiany mocno na siłę z użyciem Wine. Druga płytka to pierwsza dystrybucja
live, którą dało się uruchomić bez instalacji – wystarczył do niej sprzęt z 64 MB pamięci. (
cdn.)